Przeczytałam dziś znamienny tweet, który zmusił mnie do pewnej refleksji.
Całe życie wydawało mi się, że człowiek powinien wybierać i popierać to, co mu się zwyczajnie bardziej opłaca. Ta zasada może być stosowana w każdej płaszczyźnie ludzkiej egzystencji, nawet religijnej, choć pozornie zdawałoby się, że religia zmusza do zbyt wielu wyrzeczeń. Odsyłam tu do zakładu Pascala.
Dlatego zupełnie naturalnym było dla mnie od początku dorosłego życia i nabycia praw wyborczych, że popieram to ugrupowanie, które nie tylko mówi tak, że mi się podoba, ale które będzie działało na moją korzyść. Banał, prawda? Przynajmniej tak powinno być.
Otóż rzeczywistość przerasta groteskę. Dla polskiego wyborcy, zwłaszcza jak się okazuje tego, który nosi wdzięczne miano leminga, nie jest najważniejsze co się mu opłaca, tylko kto to proponuje.
Pora na insipirujący cytacik:
https://twitter.com/analizuje/status/741186351983407104
Innymi słowy, nie jest ważne, czy ktoś mi ułatwia życie i mnie nie okrada, ważne, że to nie ci ludzie, co bym chciał.
Gdyby zleceniodawca dobierał usługodawców wyłącznie wg klucza sympatii, a nie realnych korzyści płynących z zatrudnienia, to firma by raczej daleko nie zaszła. Czymże są wybory, jeśli nie zatrudnianiem najlepszego usługodawcy przez obywateli? Dlaczego ważniejsze są dla polskiego wyborcy emocje niż rachunek zysków i strat?